czwartek, 10 grudnia 2015

Lament powszedni na niespełnione oczekiwania co do spożycia artykułów cukierniczych

Czy znasz ten błogi stan, kiedy w czasie największego już, wręcz cukrzycowego głodu, szybkim ruchem otwierasz nową paczkę przepysznych, najlepszych na świecie cukiereczków toffifee? I drżą Ci palce i ślina kapie po brodzie i choć dopiero dwa zjadłeś, to już się boisz, że Ci zabraknie? Euforia w czystej postaci. Jesień/zima, koc i ten smak słodyczy czegoś, co składa się w większości z proszku. Mleko w proszku, serwatka w proszku, nawet tłuszcz w proszku. Gdy ten ostatni sobie wyobrażam, to szerzej otwieram oczy. Ale dobrze, to nic. To naprawdę mało istotne. No i uwierz mi, że i ja miałam ten moment, upragniony, na moim ostatecznym głodzie, po wielu miesiącach bez karmelków, żelków i innych pierdołków. Świat zaczął istnieć ze mną i z moim deserem w idealnej harmonii, tańczyłam bosa na stole, ptaszki ćwierkały radośnie, a sarenki i inne leśne zwierzęta biły mi i moim cukierkom pokłony. Tak właśnie było, dopóki nie sięgnęłam po karmelek nr 3. Człowiek tak spokojny, jak ja, zazwyczaj się nie denerwuje, bo i po co sobie mącić w głowie, czyż i tak nie skończymy wszyscy w grobie? Jednak zachwianie idealnej harmonii błogości stanu spożycia, który to stan był poprzedzony wielokrotnymi wyobrażeniami sobie tej chwili w celu odłożenia przyjemności na czas późniejszy ku jeszcze większej przyjemności wynikającej z nazbyt długo przestrzeganego postu, było zamachem na moje nerwy. Nie od razu jednak popadłam w rozpacz, to nie był też jeszcze szał. Sięgnęłam po karmelek nr 4, bo uwierzyć przecież nie mogłam, że mnie tak oszukano, że ja im zaufałam, a oni mnie zawiedli. No przecież całe życie to ciąg sukcesów i porażek, dawania drugich i trzecich szans i z nich korzystania. Kiwnij, jeśli się ze mną zgadzasz. Ja, mojej bombonierce dałam szans 24. I oprócz dwóch pierwszych, niczym niezmąconych chwil radości ze zjadania magicznego proszku przemienionego w cukierek, byłam zawiedziona, zrozpaczona, z jękiem szaleństwa uwięzionym w krtani. Już wyjaśniam, choć ten wie, kto wie, że najważniejszym, najistotniejszym oczywiście i przecież w tym cholernym cukierku, którego wspomnienie nie raz budzi mnie po nocach, jest orzeszek! No kurwa, orzeszek przecież jest istotą cukierka, że aż się powtórzę! To on łączy gorzką czekoladę i maślany krem z lepiącym się do zębów karmelem w jedną całość, w coś, co do złudzenia może przypominać istnienie yin i yang, co właściwie za sprawą orzeszka yin i yang się staje. Orzeszek, na litość boską, jest zbalansowaniem tej struktury, która jedynie rozpływa się w ustach, a jego trzeba przegryźć i chrupać! Mojemu toffifee zabrakło 22 orzeszków. No, może 20, zliczając jakieś smutne okruszki zatopione w niektórych z nich, które ledwo co otarły się o ząb, a już się nadawały do połknięcia. Prysły zmysły, wszystko prysło, a ja położyłam się spać o 5kilo cięższa, nieszczęśliwa i bez perspektyw na lepsze jutro, ani dla mnie, ani dla innych jedzących coś, co powinno skrywać w sobie niespodziankę. Bo brak niespodzianki to okrutny żart. Chciałabym, żeby zemsta była słodka, chciałabym zrobić i zjeść karmelek idealny, który rozłoży na łopatki wszystkie inne karmelki, ale mi się nie chce i nie umiem, więc niedługo pewnie znów pójdę do sklepu z nadzieją w oczach i z sercem na dłoni i obym tylko odżegnała się od hazardu. Granie w toffifee jak granie w lotka, z tym, że zawsze na chybił trafił.