niedziela, 29 maja 2016

Dlaczego nie mogłabym być chłopcem

Czy wypada jeszcze wspominać o wątku gender, czy to jest już nazbyt passe? Chyba jest, chyba bardzo, ale nic nie poradzę na brak kompatybilności moich przemyśliwywań z tym co modne i na topie we świecie. Nie poradzę sobie, przykro mi, sorry bardzo, dzisiaj lesson topic gender. Czy coś koło tego, bo to będzie taki gender spod lady, niby jest, ale zawinięty w gazetę i żeby go dostać, to się musisz naprosić i pouśmiechać. Uśmiech proszę! O, dużo lepiej już wyglądasz, dużo lepiej, nawijam: Jestem sobie człowiekiem. Tak mi od dziecka wmawiają. Fajnie, ludzie mają cudne życie, mogą jeść przy stole używając sztućców albo mogą złapać kogoś za mordę przy pomocy najwspanialszego z błogosławieństw (czyt. kciuków), mogą chodzić, biegać, mówić mogą, pisać mogą się nauczyć, ogólnie to człowiek jest produktem prima sort. Tak mi się wydaję, że jesteśmy dużo lepsi np. od psów, ale to też można zawsze przedyskutować. Rośniesz sobie, taki mały ciągle, i nie ma dla ciebie różnicy, czy jesteś w spodniach, czy w spódnicy. A później etapy takie różne śmieszne. Bo już widzisz, że są i spodnie i spódnice i widzisz różnicę. I następuje gradacja charakterologiczna - roboczy termin medyczno-psychologiczny. Każdy szanujący się buntownik udaje, że różnic nie ma. To jest, proszę państwa, gimbaza się kłania, ściema! Różnice + gimbaza = ściema. Więc pół świata chodzi ubrana wedle rozkazu z podziałem na niebieski i różowy, a drugie pół zwyczajnie zaczyna ubierać się na czarno. Żadna z połówek nie ma racji, ale moje serce zawsze za buntownikami murem stoi. Czarny, tyle odcieni czerni, czarny, czarniejszy, najczarniejszy. A wszystkie one zależne od stopnia sprania ubrania. Całe szczęście u mnie w domu nie narzekano na brak Perwollu. Więc, pomijając temat spodni i spódnic, to kolor czarny na tapecie musowo musiał być. Oczywista rzecz. I patrz, no patrz, oto właśnie piękna równość, banda Murzynów, wszędzie czerń (ojjj, sorry, przesadziłam?). I tylko z biegiem czasu widzę jaka jest różnica, która teraz też zanika. Cyklicznie się pojawia i znika. Żaden charakter, żadna fizjonomia, żadne hormony, ta różnica z żadnych z tych rzeczy nie wynika. Ajajaj, inna jest tu nierówność chodnika. Wszystko rozbija się o włos. O włos w liczbie mnogiej. Zgrupowanej do kucyka, warkoczyka, burzy loków, a nawet artystycznego nieładu tzw. fryzury na LOLKA z Bolka i Lolka, bo trzy włosy to też jednak liczba mnoga. Więc oto właśnie sedno sprawy, rymem zwieńczę: bez włosów nie ma zabawy. I tu mi się wkrada czas teraźniejszy i to, że teraz chłop z włosami po pas, to właściwie jest wypas. I chciałam powiedzieć, że nie mogłabym być chłopcem, bo bez włosów wyglądałabym co najmniej głupio, ale to nieaktualne. Chłopcy są wolni, proszę państwa, otóż oto jest wolność dla chłopców. Odnalazłam eurekę! Gender srender, równość ma być? Bo kobieta poniżana? No to spójrz na włosy tego pana! Długie ma, zapuścił sobie, bo jak my możemy spodnie, to on także może robić życie modne i wygodne. Hm? Chłopcy, na luzie, ja za Wami w ogień, noście długie, noście krótkie, byleby było wygodnie.

sobota, 23 kwietnia 2016

O mnie, tak podejrzewam

Jeśli jesteś człowiekiem, na którego spadło milion smutków, nie ważne jak prawdziwych, a jak wymyślonych, i jeśli jesteś człowiekiem, który pozamieniał te przygniatające czarne głazy w drobne ziarenka piasku, to przybij pięć. A tak naprawdę, to przybij mi pięść, Pudzianie. Co nie zabije, to nie zabije, ale co trzeba zrobić, żeby wzmocniło? Ano nie wiem.. To dzieje się jakoś samo. Bardzo możliwe, że codzienność leczy każdy ból dupy, chociaż to właśnie codzienność mikro bóle powoduje trywialnie najdotkliwsze. Ło jezu, jutro na siódmą!, ło jezu, znowu rachunek za prąd!, ło jezu, nie nastawiłam zupy w garze na czas - teraz nie mam co jeść, kurwa mać! Takie malutkie smuteczki to ja kocham, śmieję im się w twarz, przytulam, mówię, że jutro je wszystkie pogłaszczę i razem potańczymy czaczę. Przecudna cza cza cza? Ta jedna cza-cza odmieniła mnie! To nic nie szkodzi, że dalej nie wiem kim jestem i dalej nie wiem jak żyć, że nie mogę zdecydować się na wybór między: być panem świata i kazać Wam składać mi dary z kokosów i robali, czy być panem jedynie w obrębie własnego sadu i móc latem wpieprzać jabłka, bo należy mi się, skoro o jabłonki musiałam dbać całym rokiem. Tańczę czaczę i jest cacy. Chwytam wiatry, wiaterki, halne chwytam, zefirkom też nie mówię: żegnajcie, zefirki. Leci dzień za dniem, wcale niestracone są te dni. Aż dziw... Aż dziw, że można mieć aż tyle, że można mieć wszystko, właściwie bierzesz zewsząd, bo jesteś duży i wysoki, bo sięgasz tu i tam. Nooo taaaaak, w tym sklepie, zwanym życiem, wysokich półek bez liku! Bez zmartwień, jeszcze się dochapiesz towarów z najwyższych półek. Spoko, człoeku, drabiny na allegro też sprzedają. Damy radę. Ja, Ty, My, Wy, Oni. Ono jeszcze nie, ono jest za małe, ono niech se cycka ssie. Ono, kiedy przyjdzie pora, też się dochapie. A póki co, codzienność jest taka, że obieram ziemniaka. Bo tani i zdrowy. Bo trzeba zrobić życie na pięć dni w przód. Zupa będzie. Zupa krem. Zupę krem to ja chętnie, nawet przez pięć dni tę samą, zjem.

piątek, 22 kwietnia 2016

Polski bus to za mało

Pamiętasz czasy, kiedy polski bus był tak nowy, że w wątpliwość wszystkich wpędzało pytanie, czy aby na pewno nie wywożą nim turystów usadowionych na dwóch piętrach super hiper bombowo wypasionego autobusu w celu zmielenia ich trucheł w jakiejś ukrytej w ciemnym lesie fabryce parówek? Bo jak to możliwe? Bilet za złotówkę? Tak tanio? Tak wszędzie? Tak szybko? (No wówczas o pendolino czy o tanich krajowych przelotach zapomnieć można było.) Ah, to były czasy. Podróże czerwoną strzałą zarezerwowane dla elit, wożących swoje elitarne ciała i bagaże z elitarnego miasta A do drugiego, równie ważnego na mapie Polski pod względem historycznym, ekonomicznym, tudzież gospodarczym, miasta B. Posiadanie biletu na taki przejazd wiązało się z wysokim poziomem ogarnięcia internetów. Rezerwacje, płatności online, w busie obowiązkowo Wi-Fi, na zachętę właśnie tych od tabletów i smartfonów (a wtedy może jeszcze tylko notebooków?), no chodzi tylko o to, że jak jakiś dobry wnuczek babci biletu przez internety nie kupił, to żadnej babci w busie dojrzeć nie mogłeś. Same odblaski technologii świecące po oczach, same internetowe istoty. Ogarnięte - z miasta A do miasta B za złotówkę jadące. Nie na darmo chyba skojarzenia z niebieskimi ledami przypodłogowymi. To takie nowe! Było...  Nie dziw się! Było. Kiedy ostatni raz miałeś romans z tym środkiem transportu? Dawno? No to ja Ci opowiem jak to jest teraz. Kupujesz bilet, przez internet oczywiście, ale już nie za złotówkę, promocja marki się skończyła, teraz bilet albo w cenie takiej, że nie narzekasz, albo drogi jak cholera. A jeśli chcesz go kupić u kierowcy, to weź lepiej nigdzie nie jedź. Wsiadasz, nie, sorry, na razie chcesz wsiąść, bo oczywiście o wejście do autobusu to trzeba się bić (mimo że każdy bilet ma przy dupie). No dobra, dostałeś dwa razy z łokcia pod żebro, trzy razy gdzieś w okolice skroni, zdeptane trampki z białych zrobiły się czarne, pewnie nakichał na ciebie też ten zakatarzony starzec na twojej dziewiątej. Nie, nie patrz tam! Oooo, nie... Spojrzałeś? No to zarazki masz teraz nawet w oku, w domu koniecznie zacznij zapobiegawcze leczenie, bo w telewizji straszyli epidemią grypy. Dobra, fuck it. Wchodzisz wreszcie (oczywiście, że na górę - widok lepszy), znajdujesz jakieś wolne miejsce przy możliwie szczupłej i możliwie czysto wyglądającej osobie. I siadasz sobie. Niby spoko. Nic takiego, po co ja narzekam? Na co? Na jajco! Nie narzekam, obserwuję sobie. A tam: niebieskie ledy jakieś takie wyblakłe, wi fi słabe jak cholera, czerwone pasażerskie trony jakieś jakby obgryzione. Eksploatacja, powiesz. No może. Ale jak ja mam się czuć, skoro polski bus już nawet nie dba o mój poczęstunek? Kiedyś kawka/herbatka, ciasteczko, bułeczka, kiedyś nawet lody śmietankowe! Fakt, że przeważnie odmawiałam tym darom,  bo..  to za długo by przytaczać teraz... Nawet ten fakt, nie powinien mieć wpływu na to, co się wyprawia, że możliwość skorzystania z poczęstunku została mi odebrana. Nie ma już elitarności i poczucia wyższości z takiej jazdy, bo skoro przystanki na elitarnej trasie z mojego A do B są aż trzy, a każdy z nich w Pcimiu Dolnym, to ja już nie jadę dorożką dla wtajemniczonych, nie jestem już członkinią zakonu czaszki i piszczeli. Wszystko gdzieś ma swój elitarny koniec. Jadę polskim busem i pluję sobie w brodę. Koleś dwa miejsca w przód zjada kanapkę z kiełbasą, a ten tuż przy mnie właśnie puścił bąk. I jest swąd. To jest mój lament. Pomyślałam, że tu sobie tak popłaczę, bo jadę polskim busem, mam wi fi,  nudzi mi się bardzo, a końca tej przygody jeszcze jakby początku nie widać. Na razie wiem, że ta babka obok wyciąga z torby jakąś śmierdzącą pieczeń i ino wzdycham, że gdyby tylko dostała wcześniej jakąś drożdżówkę, to nam wszystkim tu obecnym żyłoby się dużo lepiej.

sobota, 16 kwietnia 2016

Niespełnione nadzieje na wielkie spełnienie

Mam taką rzecz jedną. Taką moją małą własną osobistą. Jest ona sobie ze mną całe życie. To znaczy bywa, bo czasem się pojawia i szybko znika. I nie zawsze się pojawia, nawet jeśli o nią pytam. O, może zwłaszcza wtedy, kiedy o niej myślę, to ona w try miga mi się wymyka. Mianowicie, jest to sprawa trywialna i błaha. Sytuacja jest taka: zdarzają się w życiu momenty, kiedy musisz napisać coś odręcznie, olaboga! doprawdy?, no tak, czasem sięga się po ten długopis i kartkę. I zdarza się, że masz wtedy czasem do napisania słowo z udziałem litery 'jot' bądź z udziałem litery 'eł'. No i gdzie leży problem? Co to jest ta rzecz? A no to jest komedia pomyłek, bo na piśmie mylą mi się te dwie. I tak ostatnio zachodzę sobie w głowę i myślę, kuuurde, a jeśli to coś poważnego? Jeśli to jest objaw jakiejś egzotycznej, choć krajowej, jeszcze przez nikogo nieodkrytej choroby? Może wreszcie nazwano by coś moim imieniem? A pal sześć, że nie ulicę, jakąś swoją własną chorobę też mogę mieć. Może tu się skrył sens mojego jestestwa i dlatego zostałam powołana na ten świat, żeby móc być od teraz królikiem doświadczalnym w szeroko zakrojonych testach na mnie właśnie i dostałabym za to swój własny pokój w szpitalu i ciepłą wodę i zawsze świeżą i zawsze pachnącą maglowaniem pościel? Może taka choroba to wcale niezła rzecz? Więc zaczęłam żyć nadzieją. I dalej siedzę i myślę, jak mam to sprawdzić, do kogo by tu uderzyć, żeby mi tę sprawę rozjaśnił. Oczywiście, pierwszy w takich przypadkach, gdy dopada cię niewiedza bądź niepewność, jest Staruszek Google. No to robię gugul risercz. Aaaale tam... Zero sensu w tym guglu, żadnej odpowiedzi, same mądre artykuły o dysleksji, ale w żadnym z nich ani wzmianki o takim objawie, jaki mam ja. W takim momencie to mi zawsze ręce opadają... Jak to? Co teraz? Gdzie iść? Skoro najmądrzejszy Starzec w naszej wsi nie zna odpowiedzi na pytanie JAK ŻYĆ? Kto mnie teraz zbawi i całą prawdę o mojej upragnionej chorobie mi wyjawi? Pomyślałam o mocy zbawczej i już wiedziałam gdzie się udać. FaceBóg! Wysyłam szybciutko wiadomość do Polskiego Towarzystwa Dysleksji, bo gdzieś tam też z tyłu głowy zaczęłam się zastanawiać, czy może przypadkiem jakiś papierek mi się od nich nie należy? Ominął mnie, musi, ten zaszczyt posiadania zaświadczenia o dysleksji i jako nieświadoma swej choroby musiałam zapewne niegdyś walczyć z przeciwnościami losu i z całym systemem szkolnictwa, bo najwyraźniej jako dyslektyczka bez pisemnego poświadczenia o posiadaniu takiej dysfunkcji, musiałam być dwa razy silniejsza od innych zdrowych dzieci, a nawet nie wiedziałam, nawet świadomości nie miałam, jak długą i wyboistą drogę mam już za sobą. No byłby powód do dumy, przydałby się. I skrobię ładny liścik do PTD i opowiadam o swojej domniemanej chorobie i poźniej czekam na odpowiedź całą dobę. Ło matko, tyle stresów się przez te 24 godziny najadłam, co to nikomu nie życzę, że pewnie nie odpiszą, że pewnie mnie oleją cienkim sikiem, że mój problem zapewne jest dla nich niczem. No ale nie, jednak nastała i radość w sercu, bo po całej dobie zmartwień i niezaspokojonej nadziei na otrzymanie potwierdzenia na piśmie: 'Tak, droga Pani Agato, tak, ma Pani rację - jest Pani chora, zrobimy testy, będzie choroba nowa, nazwiemy ją dla Pani nazwiskiem rodowym Pani matki bądź ojca, wybór pozostawimy w Pani, droga Pani Agato, rękach.' No tak to sobie wszystko wyobrażałam, taki tylko w głowie scenariusz miałam, kiedy zobaczyłam, że PTD odpisało. Klikam tam, otwieram to, czytam to. I czuję, że sens życia został mi ponownie, oh Bożesz Ty mój, #ktorytojuzraz, odebrany. Nie będzie choroby nazwanej po matce, nie będzie życia za darmo w izolatce, nie będzie sławy ni pieniędzy, dalej trzeba wieść to marne życie w nędzy. Bardzo miła Pani, naprawdę pozdrawiam, odebrała mi sens życia. Moja choroba, to nie choroba, nawet dysfunkcji w postaci dysleksji mi brak, ten cały mój mały/wielki objaw to po prostu 'TAKA URODA'.

Radosna oda do wiosny

Och! Przyszła Ona!  Długo wyczekiwana i wytęskniona, Ona. Ciemno, zimno, wicher dmie i huczy. W rzeczach do prania same ciepłe dresy i złudnie ocieplające polarki. Złudnie, bo jak sto procent poliestru może kogoś ogrzać? Koniec, skończyło się. Nareszcie. Otwierasz balkon i wdychasz świeże powietrze. Słońce przyszło, ludzie! Bozia oddała nam słońce wreszcie! Wyperfumowani mężczyźni i wypefrumowane kobiety przechadzają się po chodnikach, pewnie idą żwawo do roboty albo kupić żonkilki u chłopa (a sprzedaż żonkilków to też zacna robota). Zapachy, raz przyjemniejszy (bo pewnie jaki droższy, no taki z Douglas'a, czy z Sephory), raz mniej przyjemny (bo pewnie jaki Biedronkowy szit, może maczo-motz, może eau de cuban papierosss), docierają aż na trzecie piętro i wpadają do nosa pokonawszy drogę 'wyperfumowana osoba - molekuły azot/tlen/cośtam jeszcze - moje otwarte okno - ja i moja osoba'. Cudnie jest, jest doprawdy świetnie. Każda kwiatkowa perfuma lepsza niż wątpliwa przyjemność wąchania zasikanych toksycznym pobrowarnym moczem murków albo tych psich odchodów, które przy roztopach doprowadzały cię do białej gorączki i kumulowały w sercu gniew na wszystkich świętych, głównie na tego jednego, co zwierzęta tak wielce umiłował, że aż im wszystko oddał i z nimi zamieszkał. Franek mu było. Spoko, Franciszku, teraz już możemy żyć w zgodzie, już się nie gniewam, teraz mogę te pieski nawet pogłaskać, mogę im pasztet kupić, gdyby potrzebowały, to mogę im nawet zaśpiewać. Taka jestem dobra, takie mam serce na wiosnę otwarte, tak się teraz żyje, piękne jest to życie i chyba grzechu warte. Ale jest jeden główny, najbardziej okazały powód tej całej otwartości. Ten najważniejszy, który przebija wszystkie inne plusy składające się na radość z nadejścia wiosny. Otóż, najważniejsza w życiu, podczas zmiany pory roku, jest zmiana garderoby! No co się tak głupio śmiejesz? Przecież wiesz... Odkładam moją kurtkę zimową na najwyższą półkę szafy, pod sam sufit, żeby nie musieć o niej myśleć, żeby pamięcią nie musieć zbyt często sięgać, jak to było jeszcze niedawno, kiedy musiałam chodzić zapięta pod samą brodę, opatulona jak Inuit (specjalnie nie napisałam Eskimos, bo jeszcze jakiś mógłby to kiedyś przeczytać i się na mnie obrazić i nigdy nie wrócić, bo Eskimos to już nie istnieje, teraz jest Inuit, nie za bardzo całe to zamieszanie rozumiem, ale niech im będzie, święte prawo do zmiany zdania należy się każdemu) i żeby nie musieć wspominać tego, jak miałam wtedy skrępowane ruchy każdej części swojego wymarzniętego ciała. Nadal nie dobrnęłam do meritum, do sedna i przyczyny całej tej wiosennej rozkminy. Bo chyba ciężko to opisać dokładnie, co w moim sercu siedzi na dnie, że największym moim zimowym zmartwieniem była wielka, ciemna, odstająca ode mnie na grubość odpowiednią i potrzebną do właściwej termicznej izolacji, kurtka. Płaszcz właściwie. I to też nie do końca pełny opis. Bo ta kurtka ma w sobie coś jeszcze. Wielki czarny kołnierz, z którego wyrasta wielki czarny kaptur, a kiedy się tak w to opatulasz, to wyglądasz wtedy jak wielki czarny peryskop. Bycie peryskopem jest z zasady kiepskie, świat wygląda lepiej po wynurzeniu się spod tafli wody, nurkowanie i oglądanie go przez plątanine szybek i lusterek to żaden fun. Załączam szkic tej sytuacji, bo może jednak ciężko wyobrazić sobie jak prezentować się może człowiek peryskop, któremu mimo wszystko wystają u dołu nogi. Taki profil, widok z profilu, to był mój profil za czasów zimy. Wyglądałam jak smutna stara baba z garbem, a może trafniej byłoby powiedzieć, że wyglądałam jak tej smutnej starej baby z garbem garb. Koniec, skończyło się. Garba, ciężarów, izolacji, kurtki puchowej, niczego już ni ma. Teraz wiosna, zimy ni ma! I chyba se tę kurtkę zapobiegawczo spalę...

środa, 13 kwietnia 2016

Kurde, kurna, kuźwa, kurwa!!!!!! No zwał, jak zwał.. O rozkminach w ogóle i w praktyce.

No jak ja nie lubię rozkmin. No jak ja się zawsze wk.... No jeden ma to, a drugi ma siamto. No jeden ma rozpieprz na bani, oj, Ty też? Smuteczek... Pewnie, warto czerpać z cudzych żyć, czerp czerp. Ale istnieje też coś takiego jak zjawisko przeniesienia. Ojjjjj. Tego się lękaj! Tego się, bracie, jak ognia wystrzegaj! Nikt nie może żyć Twoim życiem. A może na odwrót, Twoje życie nie jest ich. Nie steruj okrętem pod cudzą busolę. Jo? Nie będziesz? No to słuchaj. Człowiek to istota społeczna. Mądrzy ludzie powiedzieli to. I mieli rację. Chciałoby się samemu klocki składać, ale samemu to se możesz ewentualnie w sapera pograć. Klocki się rypną. Namaste. Jedziesz dalej. Dzisiaj był deszcz, taki nastrój do przemyśleń, no deszcz. Zawsze pomaga myśleć. Właściwie to nie można wtedy inaczej, niż żyć w dylemacie. Pop, czy rap? Żadne żarty. Mówię na głos, pop, czy rap? Poszło jedno z drugim. I siedzi jednostka społeczna wyobcowana, siedzi i słucha na zmianę. Nadal jeszcze namaste. Jak jest pop to tańczy, jak jest rap to tańczy zgrabniej. W sumie, bo czasem się tylko buja. Poszła jednostka po smutne wsparcie w postaci przedstawionych tu dawno temu cukierków. No, powtórzę się. Toffifee. Zawiodła się ta łania. Nie dlatego, że orzeszków nie było. Bo to były te już wcale nie po promocyjnej cenie. Orzeszki wszystkie, ale cukier jest za mało słodki, bo zniszczyły jednostkę te wszystkie rady o dobrym życiu, o tym, że hummus taki zdrowy, że polecam, że weź jednostko warzywa wpierdalaj, o tym, że jak zjesz liona, to lew cię pożre, że jednostka zawsze musi być hipster every party, w dupie tam, i jak chciała robić życie złe, to wyczuła chyba brak akceptacji ze strony społeczeństwa. I weź tu człowieku bądź mądry. No weź, koniecznie, szypko szypko powiedz mi jak życ, plisss. Pisząc to chciałam sprawdzić, czy orzeszki są nieprzekłamane. Nie były, więc spoko. Każdy był na swoim miejscu, więc zwracam honor. Toffifee, jedziesz z koksem, życzę miliarda dolarów dochodu.

O dzieciństwie, hmm.. O przeszłości w ogóle.

Za Smarzowskim idę. Mówił ten gościu, że o dzieciństwie opowiada się łatwo, bo jakieś dzieciństwo każdy miał. Proste, nie? No, wiadomo. Wspomnienia czasu spędzonego na podwórku, na sankach, na trzepaku, przed telewizorem, przed komputerem. Wspomnienia czasów, w których największym zmartwieniem było dojedzenie zupy pomidorowej w szkolnej stołówce, bo przecież zawsze była ohydna i z rozgotowanym ryżem... I co, człowieku? No i co teraz powiesz? Wpierdoliłbyś sobie taką zupkę teraz, co? Zwłaszcza kiedy miesiąc jest chudy i jedyną zupą jaką możesz się pocieszyć jest gotowany wrzątek z deszczówki. Pobuszowałbyś w zbożu, powygłupiał w szkole na przerwie, zbudować nadal byś chciał ten domek na drzewie, co? Pamiętasz to? No i ja pamiętam. Sentyment mam. Do wszystkich Sebków, Krzyśków i Justynek, Agnieś i Martynek. Byli, a ni ma. Czasy fejsbuka nie wiele tu pomagają, bo niektórych znajomości po prostu nie opłaca się pielęgnować, no przynajmniej ja nie jestem typem, który zbiera znajomych na fejsie. Te cudze życia potrafią zaleźć za skórę i zrobić raka na mózgu. Żyjcie, Wy moje podwórkowe ziomy, swoim życiem, mam nadzieję, że jest piękne. Chętnie powspominam z Wami każdy czas, łażenie po drzewach, przeskakiwanie z jednej chodnikowej płytki na drugą, żeby nie deptać po liniach, powspominam, bo to wspólna rzecz. Siema. Ale ale. Jak jeszcze raz zobaczę gdzieś jakieś pieprzone motto o tym, że przeszłość jest piękna, to pierdolnę, jebnę po łbie, kuźwa, rozgniotę jak robactwo to całe buractwo! Tak?! JEST?! Do jasnej Anielki! JEST?! Widziałeś Ty kiedy, żeby przeszłość była teraz?! Jebnij se rzeczywistością w łeb, no proszę Cię bardzo, zrób głośne jeb jeb! Było fajnie, no nikt Ci nie każe wymazywać tego z pamięci, no gdzież... Ale co jest, to jest! Czerp z przeszłości ile wlezie, ale nie narzekaj mi tu zalękniona istoto, że teraz jest źle.

czwartek, 10 grudnia 2015

Lament powszedni na niespełnione oczekiwania co do spożycia artykułów cukierniczych

Czy znasz ten błogi stan, kiedy w czasie największego już, wręcz cukrzycowego głodu, szybkim ruchem otwierasz nową paczkę przepysznych, najlepszych na świecie cukiereczków toffifee? I drżą Ci palce i ślina kapie po brodzie i choć dopiero dwa zjadłeś, to już się boisz, że Ci zabraknie? Euforia w czystej postaci. Jesień/zima, koc i ten smak słodyczy czegoś, co składa się w większości z proszku. Mleko w proszku, serwatka w proszku, nawet tłuszcz w proszku. Gdy ten ostatni sobie wyobrażam, to szerzej otwieram oczy. Ale dobrze, to nic. To naprawdę mało istotne. No i uwierz mi, że i ja miałam ten moment, upragniony, na moim ostatecznym głodzie, po wielu miesiącach bez karmelków, żelków i innych pierdołków. Świat zaczął istnieć ze mną i z moim deserem w idealnej harmonii, tańczyłam bosa na stole, ptaszki ćwierkały radośnie, a sarenki i inne leśne zwierzęta biły mi i moim cukierkom pokłony. Tak właśnie było, dopóki nie sięgnęłam po karmelek nr 3. Człowiek tak spokojny, jak ja, zazwyczaj się nie denerwuje, bo i po co sobie mącić w głowie, czyż i tak nie skończymy wszyscy w grobie? Jednak zachwianie idealnej harmonii błogości stanu spożycia, który to stan był poprzedzony wielokrotnymi wyobrażeniami sobie tej chwili w celu odłożenia przyjemności na czas późniejszy ku jeszcze większej przyjemności wynikającej z nazbyt długo przestrzeganego postu, było zamachem na moje nerwy. Nie od razu jednak popadłam w rozpacz, to nie był też jeszcze szał. Sięgnęłam po karmelek nr 4, bo uwierzyć przecież nie mogłam, że mnie tak oszukano, że ja im zaufałam, a oni mnie zawiedli. No przecież całe życie to ciąg sukcesów i porażek, dawania drugich i trzecich szans i z nich korzystania. Kiwnij, jeśli się ze mną zgadzasz. Ja, mojej bombonierce dałam szans 24. I oprócz dwóch pierwszych, niczym niezmąconych chwil radości ze zjadania magicznego proszku przemienionego w cukierek, byłam zawiedziona, zrozpaczona, z jękiem szaleństwa uwięzionym w krtani. Już wyjaśniam, choć ten wie, kto wie, że najważniejszym, najistotniejszym oczywiście i przecież w tym cholernym cukierku, którego wspomnienie nie raz budzi mnie po nocach, jest orzeszek! No kurwa, orzeszek przecież jest istotą cukierka, że aż się powtórzę! To on łączy gorzką czekoladę i maślany krem z lepiącym się do zębów karmelem w jedną całość, w coś, co do złudzenia może przypominać istnienie yin i yang, co właściwie za sprawą orzeszka yin i yang się staje. Orzeszek, na litość boską, jest zbalansowaniem tej struktury, która jedynie rozpływa się w ustach, a jego trzeba przegryźć i chrupać! Mojemu toffifee zabrakło 22 orzeszków. No, może 20, zliczając jakieś smutne okruszki zatopione w niektórych z nich, które ledwo co otarły się o ząb, a już się nadawały do połknięcia. Prysły zmysły, wszystko prysło, a ja położyłam się spać o 5kilo cięższa, nieszczęśliwa i bez perspektyw na lepsze jutro, ani dla mnie, ani dla innych jedzących coś, co powinno skrywać w sobie niespodziankę. Bo brak niespodzianki to okrutny żart. Chciałabym, żeby zemsta była słodka, chciałabym zrobić i zjeść karmelek idealny, który rozłoży na łopatki wszystkie inne karmelki, ale mi się nie chce i nie umiem, więc niedługo pewnie znów pójdę do sklepu z nadzieją w oczach i z sercem na dłoni i obym tylko odżegnała się od hazardu. Granie w toffifee jak granie w lotka, z tym, że zawsze na chybił trafił.