sobota, 16 kwietnia 2016

Radosna oda do wiosny

Och! Przyszła Ona!  Długo wyczekiwana i wytęskniona, Ona. Ciemno, zimno, wicher dmie i huczy. W rzeczach do prania same ciepłe dresy i złudnie ocieplające polarki. Złudnie, bo jak sto procent poliestru może kogoś ogrzać? Koniec, skończyło się. Nareszcie. Otwierasz balkon i wdychasz świeże powietrze. Słońce przyszło, ludzie! Bozia oddała nam słońce wreszcie! Wyperfumowani mężczyźni i wypefrumowane kobiety przechadzają się po chodnikach, pewnie idą żwawo do roboty albo kupić żonkilki u chłopa (a sprzedaż żonkilków to też zacna robota). Zapachy, raz przyjemniejszy (bo pewnie jaki droższy, no taki z Douglas'a, czy z Sephory), raz mniej przyjemny (bo pewnie jaki Biedronkowy szit, może maczo-motz, może eau de cuban papierosss), docierają aż na trzecie piętro i wpadają do nosa pokonawszy drogę 'wyperfumowana osoba - molekuły azot/tlen/cośtam jeszcze - moje otwarte okno - ja i moja osoba'. Cudnie jest, jest doprawdy świetnie. Każda kwiatkowa perfuma lepsza niż wątpliwa przyjemność wąchania zasikanych toksycznym pobrowarnym moczem murków albo tych psich odchodów, które przy roztopach doprowadzały cię do białej gorączki i kumulowały w sercu gniew na wszystkich świętych, głównie na tego jednego, co zwierzęta tak wielce umiłował, że aż im wszystko oddał i z nimi zamieszkał. Franek mu było. Spoko, Franciszku, teraz już możemy żyć w zgodzie, już się nie gniewam, teraz mogę te pieski nawet pogłaskać, mogę im pasztet kupić, gdyby potrzebowały, to mogę im nawet zaśpiewać. Taka jestem dobra, takie mam serce na wiosnę otwarte, tak się teraz żyje, piękne jest to życie i chyba grzechu warte. Ale jest jeden główny, najbardziej okazały powód tej całej otwartości. Ten najważniejszy, który przebija wszystkie inne plusy składające się na radość z nadejścia wiosny. Otóż, najważniejsza w życiu, podczas zmiany pory roku, jest zmiana garderoby! No co się tak głupio śmiejesz? Przecież wiesz... Odkładam moją kurtkę zimową na najwyższą półkę szafy, pod sam sufit, żeby nie musieć o niej myśleć, żeby pamięcią nie musieć zbyt często sięgać, jak to było jeszcze niedawno, kiedy musiałam chodzić zapięta pod samą brodę, opatulona jak Inuit (specjalnie nie napisałam Eskimos, bo jeszcze jakiś mógłby to kiedyś przeczytać i się na mnie obrazić i nigdy nie wrócić, bo Eskimos to już nie istnieje, teraz jest Inuit, nie za bardzo całe to zamieszanie rozumiem, ale niech im będzie, święte prawo do zmiany zdania należy się każdemu) i żeby nie musieć wspominać tego, jak miałam wtedy skrępowane ruchy każdej części swojego wymarzniętego ciała. Nadal nie dobrnęłam do meritum, do sedna i przyczyny całej tej wiosennej rozkminy. Bo chyba ciężko to opisać dokładnie, co w moim sercu siedzi na dnie, że największym moim zimowym zmartwieniem była wielka, ciemna, odstająca ode mnie na grubość odpowiednią i potrzebną do właściwej termicznej izolacji, kurtka. Płaszcz właściwie. I to też nie do końca pełny opis. Bo ta kurtka ma w sobie coś jeszcze. Wielki czarny kołnierz, z którego wyrasta wielki czarny kaptur, a kiedy się tak w to opatulasz, to wyglądasz wtedy jak wielki czarny peryskop. Bycie peryskopem jest z zasady kiepskie, świat wygląda lepiej po wynurzeniu się spod tafli wody, nurkowanie i oglądanie go przez plątanine szybek i lusterek to żaden fun. Załączam szkic tej sytuacji, bo może jednak ciężko wyobrazić sobie jak prezentować się może człowiek peryskop, któremu mimo wszystko wystają u dołu nogi. Taki profil, widok z profilu, to był mój profil za czasów zimy. Wyglądałam jak smutna stara baba z garbem, a może trafniej byłoby powiedzieć, że wyglądałam jak tej smutnej starej baby z garbem garb. Koniec, skończyło się. Garba, ciężarów, izolacji, kurtki puchowej, niczego już ni ma. Teraz wiosna, zimy ni ma! I chyba se tę kurtkę zapobiegawczo spalę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz